KREW, POT I ŁZY – BMW GS TROPHY 2012
Od BMW GS Trophy 2012 mija niemal dokładnie 11 lat. Szmat czasu. Mimo to ja ciągle mam wrażenie, jakbym dopiero co wrócił z Ameryki Południowej. Może dlatego, że w pamięci najlepiej zapisują się te zdarzenia, które wywołują największy efekt WOW. BMW GS Trophy 2012 właśnie takim było.
Pod czaszką cały czas kłębią mi się słowa Toma Wolfa, jednego z organizatorów: „Chłopaki, pamiętajcie, że w razie wypadku nie liczcie na szybką pomoc. Wasze telefony będą miały zasięg tylko w dużych miastach. Trasę poprowadziliśmy drogami, które o asfalcie nigdy nie słyszały. Jedźcie ostrożnie i bawcie się dobrze. Enjoy!”. Powiało grozą. Z drugiej strony nie ma się co dziwić napomnieniom, jeśli do startu staje 45 facetów, którzy – mimo że są amatorami – potrafią nieźle ogarniać motocykle i bardzo nie lubią, gdy ich ktoś wyprzedza.
Odkrywanie Ameryki Południowej
Większość z nas jest po raz pierwszy w Ameryce Południowej. Z opadniętymi koparami oglądamy wiochy, w których własny koń oznacza, że jesteś gość, a rozklekotany, stary pickup robi za luksusową furę. Z dziecięcą radością robimy sobie zdjęcia z napotkanymi policjantami, którzy wyglądają jak żywcem wzięci z filmu „Miłość, szmaragd i krokodyl”. Szokują nas informacje o braku paliwa na stacjach benzynowych, bo wyszło, i o tym, że do kolejnego posterunku na granicy mamy przejechać 60 km przez pas ziemi niczyjej. Szybko, bez zatrzymywania się i głupich skoków w bok. W przeciwnym razie czekają nas problemy, poważne problemy. Na granicach kolekcjonujemy dziwne świstki, bez których na wjechanie do Argentyny lub na powrót do Chile nie ma najmniejszych szans. Jak tłumaczy nasz przewodnik Rodrigo, celników lepiej nie wkurzać, bo jak będą chcieli, na każdego znajdą jakiś paragraf.
Chile i Argentyna to kraje ogromnych przestrzeni. Śpimy na polach namiotowych, po których zamiast chodzić na piechotę, lepiej wsiąść na motocykl, bo przejście z jednego końca na drugi trwa dobrą godzinę. Jeden z naszych gospodarzy, zapytany, jak daleko ma do najbliższego sklepu, z rozbrajającą szczerością odparł: „Ja mam całkiem blisko, tylko 35 kilometrów, ale moi znajomi z…”.
W Patagonii zaskakuje nie tylko przyroda. Rano skrobię szron z namiotu, by w południe wbijać się w piankę i zaliczyć rafting. Wieczorem wszyscy Europejczycy wyglądają jak podpiekane w słońcu różowe świniaki: nikt nie wpadł na pomysł zabrania ze sobą kremu do opalania z mocnym filtrem. Po cholerę komu jakiś krem!
450 km szutrów
Od samego początku Tom obiecywał, że któregoś dnia dobierze się nam do tyłków. Nikt jednak nie spodziewał się takiej kumulacji. Na wieczornej odprawie dowiadujemy się, że jutro mamy odcinek o długości aż 450 km, poprowadzony głównie szutrami. Pobudka o 5:40, godzinę później spotykamy się przy samochodzie zabierającym spakowane torby, a za kolejne 20 minut wyjazd. Śniadanie jemy w biegu. Początkowo jedzie się nieźle, chociaż jest zimno: termometr wskazuje nie więcej niż 6 kresek na plusie.
Przed południem wszystkie grupy czeka pierwsza próba. Trzyosobowy team ma zaliczyć trzy okrążenia po trasie prowadzącej brzegiem i korytem rzeki. Silnik motocykla może być odpalony, nie ma znaczenia, ile osób pcha motocykl. Z boku akcja wygląda fajnie, ale na mecie uczestnicy są zajechani jak koń po wyścigu.
Na ostatnim kółku jeden z uczestników potyka się na środku rzeki o kamień i daje nura pod wodę. Sekundy ciągną się w nieskończoność. Po chwili robi się groźnie, bo koleś z trudem łapie oddech. Ostatkiem sił doczołguje się do mety, za którą natychmiast wpada w łapy lekarzy. Dla niego jest to ostatnia konkurencja tego dnia. Ekipa z Polski ma chytry plan: zrzucają plecaki, podpinki i rozpinają wszystkie nawiewy w kurtkach. Do startu, gotowi, start! Po biegu są spruci na maksa. Dojście do siebie zajmuje im dobre pół godziny.
Po kilkudziesięciu kilometrach kolejna przerwa i kolejne przepychanie motocykla przez rzekę. Na szczęście tym razem próba jest o wiele łatwiejsza. Potem jeszcze popołudniowy deser w postaci przerzucenia trzech beemek przez leżący pień metrowej średnicy. Na osłodę pozostają niezapomniane widoki, np. te na przełęczy Cordoba, i kolejna umiejętność – wyprzedzanie ciężarówki jadącej w tumanach kurzu po krętych, pagórkowatych drogach.
Na GS Trophy 2012 składało się kilkanaście prób. Kilka z nich wymagało znakomitego panowania nad motocyklem i wiedzy technicznej. Pozostałe były typowymi sprawnościówkami. W tych eliminacjach wszyscy są zwycięzcami. Japończycy byli do bólu przewidywalni – każdy dzień kończyli na ostatniej pozycji, nie robiąc sobie z tego z tego większego problemu. Chwała im za to. Gdyby za każdą pomoc Teksańczyk Ryan Frazier brał kasę, wróciłby do domu bogaty, bardzo bogaty. Przebita opona Tomka była ósmą tego dnia i jak się później okazało nieostatnią. Mówiąc krótko, działo się!
BMW GS Trophy było świetną zabawą i choć co wieczór zaskakiwano nas informacjami o zmianach w tabeli, chyba dla nikogo nie to było najważniejsze. Ważniejsze były nawiązane przyjaźnie i to, że w każdej chwili każdy mógł liczyć na pomoc kumpli.
STEKI OD BRUNEIKI
Jeśli lubisz mięso w dowolnej postaci, w Chile i Argentynie poczujesz się jak w raju. To nie przypadek, że tutejsze jedzenie należy do najlepszych na świecie. Nie może być inaczej, skoro zwierzaki pasą się na ogromnych pastwiskach i nie narzekają na brak świeżej i soczystej trawy. Efekt? Nigdy nie sądziłem, że kiedyś powiem, że hamburger z kawałkiem soczystej wołowiny i sałatką ze świeżych pomidorów dojrzewających w promieniach słońca a nie lamp może być tak dobry. Największe wrażenie zrobiła na nas kolacja przygotowana z mięs ułożonych na liściach i zakopanych w ogromnym dole wyłożonym rozgrzanymi kamieniami. Po dniu dochodzenia mięso było delikatniutkie i niesamowicie pachniało przyprawami. Petarda!
CAŁY ŚWIAT SCHOWANY W JEDNEJ TORBIE
Podczas GS Trophy pojęcie luksusu nabiera całkiem nowego znaczenia. Dopiero tutaj docenisz, jak wiele przyjemności dają suche skarpety i T-shirt. Każdy z uczestników dostał przepastną torbę, w której musiały zmieścić się wszystkie fanty – namiot, karimata, śpiwór, bielizna, zapasowe buty itp. Na dodatek zestaw nie mógł ważyć więcej niż 23 kg, bo w przeciwnym wypadku uśmiechnięte dziewczyny na lotnisku szybko przestawały być tak uprzejme i błyskawicznie doliczały całkiem sporo kasy za nadbagaż. Po prostu trzeba było zabierać tylko to, co najniezbędniejsze. Każdego dnia było pakowanie dobytku i wrzucenie torby na ciężarówkę. Odbiór wieczorem na biwaku.
ASFALT TO NIE WSZYSTKO
GS Trophy był moim pierwszym wyjazdem do Ameryki Południowej. O drogach wiedziałem tylko tyle, że są. Nie miałem jednak najmniejszego pojęcia, czego się spodziewać. Pierwsze kilometry przejechane w Chile szybko uświadomiły mnie, że lekko nie będzie. W Chile i Argentynie jeździliśmy po asfaltach i po szutrach. Te pierwsze są naprawdę niezłej jakości, a jedynymi niemiłymi niespodziankami były piekielnie śliskie, gdy choć lekko popada, linie namalowane na asfalcie. Asfalty łączą tylko duże miasta! Boczne drogi zazwyczaj są to dwie koleiny. Mogą mieć szerokość kilkunastu metrów, jeśli wiodą przez pustynię albo ogromny płaskowyż, albo są tak wąskie, że ledwie zmieści się mała osobówka (przeważnie w górach).
Poziom adrenaliny podnosił wszechobecny kurz. Był tak gęsty, że widoczność wynosiła ledwie parę metrów – bez dobrych gogli ani rusz. Wyjściem z sytuacji była albo jazda na stojąco, w nadziei, że kurz nie podniesie się za wysoko i widać będzie kask kumpla jadącego z przodu, albo trzymanie nieco większych odstępów – takich półkilometrowych. W skali Ameryki Południowej pojęcia „blisko” i „daleko” są względne i musieliśmy się do tego przyzwyczaić. Próba jazdy po omacku może skończyć się boleśnie, o czym przekonał się jeden z Włochów. Dziura w moście była na tyle duża, że zmieściło się w niej pół motocykla. Sprzęt stanął dęba, a koleś po efektownym locie nad kierownicą wylądował z rozciętą górną wargą.
Zresztą na temat mostów, mostków i mosteczków można napisać osobny rozdział. W większości przypadków jest to kilka desek byle jak poukładanych na sobie i zbitych gwoździami. Barierki? Zbyteczna rozrzutność. A gdy na taki mostek spadnie choć trochę deszczu, wyślizgane przez opony deski zamieniają się w lodowisko. Wtedy dopiero zaczyna się prawdziwa przygoda.