ALPY, ŚNIEG I DWA BIKE’I
Poprzednio byliśmy w Alpach latem. Tym razem zafundowaliśmy sobie latanie po górskich serpentynach, gdy sezon narciarski jeszcze się nie skończył.
Plan polega na tym, aby jak najszybciej dostać się w okolice Innsbrucka i tam założyć bazę. Żadnego zwiedzania po drodze. Kolejne dni spędzamy więc na nawijaniu kilometrów. Wybieramy najkrótszą i najszybszą drogę – przez Niemcy, z noclegiem u znajomych w Dreźnie.
Początek maja od paru lat jest piękny. Świeci słońce, słupek rtęci w termometrze szybko wspina się powyżej 20 stopni. Polary mamy schowane gdzieś głęboko w sakwach. Wylatujemy na autostradę. Aby znaleźć się w Alpach, musimy nawinąć ponad 600 km. Bułka z masłem! Po kilkudziesięciu kilometrach przypominam sobie o tym, co wiem od dawna: nie znoszę autostrad!
Wieczorem, przy piwku, kumpel przyznaje mi rację: nuda! Widoczki za szybką kasku migają jak szybko zmieniane kanały w telewizorze, z tą różnicą, że zamiast ścieżki dźwiękowej słyszę monotonny szum powietrza. Na szczęście średnia prędkość 140 km/h to gwarancja, że za około pięć godzin będziemy na miejscu.
Co mniej więcej 1,5 godziny robimy przerwę na rozprostowanie kości i tankowanie. Tedeemki spisują się znakomicie. Dla rozruszania mózgownic obliczamy średnie zużycie wachy. Dziewięćsetka wciągnęła nieco ponad sześć litrów, „850” kumpla jest trochę oszczędniejsza. Zamiast drugiego śniadania baton Marsa, zamiast obiadu – Snickers. Nie ma nic lepszego niż zdrowe i urozmaicone żarcie. Jak ja nie lubię autostrad!W Monachium standardowo korek. Wleczemy się w żółwim tempie, widząc na horyzoncie ośnieżone szczyty Alp.
Od gór dzieli nas zaledwie 100 km. Uff, wreszcie koniec. Turystyczne Garmisch-Partenkirchen sprawia wrażenie sennego. Narciarze zdążyli już wyjechać, a miłośnicy łażenia po górach jeszcze nie przyjechali. Teraz odpoczywają właściciele pensjonatów i hoteli. Zamiast główną „dwójką” jedziemy wąską boczną drogą, mijając kolorowe alpejskie wioseczki. Na balkonach kwitną pelargonie. Wyglądają superowo!
Podziwiając przepiękne „okoliczności przyrody”, zgodnie podejmujemy decyzję – gdzieś tutaj zanocujemy. Wizyty w napotkanych gasthofach nie wróżą nic dobrego. Za nocleg ze śniadaniem trzeba wybulić po trzy dychy eurasów od głowy. Dużo, o wiele za dużo. Zatem jedziemy dalej. Mamy przecież trochę czasu.Nieopodal Innsbrucka wpadamy do regionalnej informacji turystycznej, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Krótka nawijka i facet zaczyna przedstawiać oferty. Trzygwiazdkowy hotel z basenem za 30 euro. Kręcimy niechętnie głową – to musi być coś tańszego. Dwa szybkie telefony rozwiązują sprawę. Nocleg ze śniadaniem i wejściówką na basen za 21 euro od głowy to oferta nie do przebicia. Bazę już mamy.
Po kolacji i basenie, wyluzowani, przy piwku, planujemy, które przełęcze trafią na celownik. Gdy przed laty lataliśmy po Alpach, jednym z najpiękniejszych oglądanych przez nas wtedy miejsc była przełęcz Timmelsjoch (2500 m n.p.m.). Droga do niej wiedzie doliną pomiędzy górami i choć nie jest pokręcona jak spaghetti, jednak otaczające szczyty robią ogromne wrażenie. Wysokie, strome, ich mocno nachylone zbocza pokrywają kamienne pola. Na dodatek nitka asfaltu wspina się pod kątem dochodzącym nawet do 15%. O barierkach chyba nikt tu nie słyszał, na niektórych zakrętach nie ma nawet słupków. Po prostu hardcore. Na przełęcz chcemy wjechać od włoskiej strony. Granica na przełęczy Brenner jest ważnym węzłem komunikacyjnym.
Zbiegają się tu nitki autostrady, lokalnej drogi i kolei, prowadzące na południe Europy. Zbudowano tu najwyższy autostradowy wiadukt naszego kontynentu. Estakada robi ogromne wrażenie. Gdy jedzie po niej ciężarówka, proporcje auta i wiaduktu są takie, jakby resorak stał przy zwykłym samochodzie. O tym, co dzieje się na górze, gdy mocniej dmuchnie, lepiej nie myśleć. Przed laty Brenner było tętniącym życiem miasteczkiem. Teraz cisza i spokój. Nawet przygraniczni sklepikarze nie mają chęci do pracy. Miasto ożywa tylko na jeden dzień w tygodniu, gdy jest tu jarmark.
Na wąskiej głównej ulicy stoją stragany, pomiędzy którymi przeciskają się ludzie i samochody. Temperamentni Włosi przekrzykują się, gestykulując, kierowcy trąbią na pieszych, a ci nie pozostają dłużni i odkrzykują coś, co tak do końca rozumieją tylko oni sami. Przebijamy się, jadąc trochę to chodnikiem, to ulicą. Atmosfera jest czadowa. Zostawiamy za sobą miasteczko Vipiteno, i wspinamy się w kierunku przełęczy Jaufenpass. Po obu stronach drogi wyrastają obsypane śniegiem góry. Ich wierzchołki wznoszą się na wysokość co najmniej 2400 m. Niedługo i my będziemy równie wysoko – to jeszcze bardziej motywuje.
Trasa sprawia wrażenie przyklejonej do zbocza. Granica lasu dawno została za nami, pojawiły się za to śnieżne bandy i tyczki oznaczające granicę asfaltu. Droga jest całkowicie odśnieżona, choć mokra. O przycieraniu podnóżkami możemy zapomnieć. Takie klimaty czekają nas przez dobre 30 km. Przed przełęczą czeka nas przykra niespodzianka. Na tablicach stoi napisane jak byk: zamknięte! Nam będą mówić?! Próbujemy przejechać mimo zakazu. Jednak po kilkuset metrach rozkopanego asfaltu nie da się objechać. Tą samą drogą wracamy do domu.
Następnego dnia podejmujemy próbę ataku przełęczy od strony północnej. I tym razem porażka. Dojeżdżamy do bramek, których ni cholery nie da się ominąć. Wracamy, eksplorując boczne dróżki o możliwie największym nachyleniu. Rekord to 30% w okolicach wioski Vent. Asfalt nie dość, że stromy, jest tak wąski, że ledwie mieści się auto. Może dlatego tubylcy śmigają tam quadami. Z drugiej strony, wariatów, którzy zapuszczają się w te rejony musi być niewielu, bo na skarpie, mieszkała sobie rodzina świstaków. Zwierzaki były tak szybkie, że zanim zdążyliśmy wyłączyć silniki zobaczyliśmy tylko ogony znikające w norze. Ej, chłopaki, a fotki? Porażki dnia nie zrekompensował nawet basen. Narada wojenna przy mapie przyniosła decyzję: następnego dnia jedziemy w rejon Cortiny d’Ampezzo.Ponownie wjeżdżamy na Brenner – tym razem mogliśmy to zrobić chyba z zamkniętymi oczami – by następnie wybrać najkrótszą drogę w kierunku Bolzano.
Na przełęczy Penserjoch raz świeci słońce, raz prószy drobny śnieg. Mijają nas watahy motocyklistów. Jedni na sportach, inni na turystykach i nakedach. Tylko chopperki można policzyć na palcach jednej ręki. Jasne, Niemcy mają łatwiej. Od Monachium dzieli nas zaledwie 200 km autostradą, czyli 2 godziny jazdy. Nadchodzi południe, a my leniwie włóczymy się wąskimi dróżkami pośród winnic w okolicach Bolzano. Pogoda jest o niebo lepsza niż na przełęczy. Świeci słońce i zrobiło się ciepło. Okoliczne wzgórza wyglądają jakby ktoś przeczesał je gigantycznym grzebieniem. Krzaki winorośli równymi rzędami porastają południowe stoki. Chyba mógłbym być właścicielem jednej z nich i wieczorem, siedząc na ganku swojej willi, popijać wino. Pomarzyć fajna rzecz. Rozmyślania przerywa ekstrawidok. Po wyjechaniu z lasu, widzimy panoramę Dolomitów.
Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że surowe kamienne góry wyrastają spośród łagodnych pagórków. Brunatnoszare ściany kontrastują z żywą zielenią łąk i lasów. Idyllicznego obrazu dopełnia błękitne niebo, po którym biegają białe owieczki chmur. Dla takich widoków warto było ruszyć się z Austrii.
Powoli jedziemy w stronę Cortiny d’Ampezzo.Poszukiwania noclegu nie przynoszą efektu. Łazimy od hotelu do hotelu. Wszystko jest pozamykane albo właśnie trwają przygotowania do letniego sezonu. O znalezieniu łóżka na dwie-trzy noce nie ma mowy. Do cholery, przecież musimy trafić na kogoś chętnego do skasowania od nas po 30 euro. Przypadek sprawia, że gdzieś w przydrożnym Gasthofie trafiamy na wolne miejsca. Ten nocleg zawdzięczamy właściwie grupce Holendrów, którzy mieszkają tu od kilku dni, więc dom noclegowy i tak był czynny.
Dolomity to specyficzne góry. Większa część tego pasma składa się z odkrytych skał. Lasy rosną tu w najniższych partiach, nawet kosodrzewina to nieczęsty widok. Erozja wyrzeźbiła skały w niepowtarzalne kształty. Dużo jest poszarpanych grani, a stoki są bardzo strome. W tych monumetalnych górach jest jednak coś, co przyciąga motocyklistów – kręte i znakomitej jakości szosy. Na dodatek prowadzą one wokół najwyższych szczytów, tworząc pętle.
Wystarczy pokonać jedną, o długości ok. 50 km, by znaleźć się na początku kolejnej. Mijamy przełęcze Gördnerjoch, Pso di Falzarego, Col di Lana Pso Pordoi, Sellajoch. Drogi po włoskiej stronie są zakręcone na maksa i na dodatek pełne wykutych w skale tuneli. Chropowate ściany przyprawiają o gęsią skórkę. „A co, gdybym tak przytarł o nią sprzętem…” – myślę w pewnej chwili. Brrr, lepiej nie. Za chwilę ostry podjazd. Widzimy, że droga niknie w skale, by nieco wyżej i z lewej ponownie z niej wyjechać.?Czyżby Włosi wykuli tu zakręt? A może to całkiem inna nitka asfaltu? W ciemność tunelu wjeżdżamy bardzo ostrożnie. Reflektory oświetlają kamienne ściany. Asfalt skręca, ostro pnąc się w górę. Po chwili wyjeżdżamy w miejscu, które oglądaliśmy z dołu. Kurdę, alpejskie drogi mają moc. Po takich widokach serie kilkudziesięciu zakrętów jeden po drugim nie robią już takiego wrażenia.
Ostatniego dnia rano nic nie wskazywało na to, że powrót zapamiętamy na bardzo długo. Po śniadaniu pakujemy motocykle. Chmury powoli unoszą się znad dachów domów, odsłaniając bieluteńki las, takież okoliczne pagórki, o szczytach gór nie wspominając. „Nie pękajcie, to tylko szron, będzie dobrze – kumpel pociesza siebie i nas, ale jakoś tak bez przekonania. – Przecież w maju nie będzie padał śnieg!” Wyjeżdżamy. Zza chmur wychodzi słońce. Jest przepięknie, choć bardzo zimno. W okolicach GaPa pogoda nagle załamuje się. My nie wymiękamy. W powietrzu tańczą płatki śniegu. W szybkim tempie na jezdni rośnie warstewka tego białego draństwa. Jedziemy 70, może 80 km/h, a w głowie kłębią się myśli, czy przypadkiem nie zwariowaliśmy. Na przydrożnym parkingu dzieciaki biegają z uśmiechniętymi gębami, próbując ulepić bałwana. „Cholera, to miał być tylko szron!” Nadjeżdżająca z przeciwka piaskarka obsypuje bike’a grudkami piachu i soli. Luzik, za chwilę wjedziemy na autostradę. Tam będzie lepiej. I rzeczywiście było. Już po 40 kilometrach przestał padać śnieg. Podniósł się też słupek rtęci – z –2 do +4O. Taka pogoda utrzymała się do końca etapu, czyli do Drezna.
Po drodze ubraliśmy na siebie wszystko, co dawało gwarancję, że będzie choć troszeczkę cieplej. Poznaliśmy smak obrzydliwej herbaty serwowanej w autostradowych knajpach, doceniliśmy luksus mycia rąk ciepłą wodą. Jak się okazało, nawet wizytę w McDonald’sie da się przeżyć. Tego wieczoru największą popularnością cieszyły się u nas wanna i kieliszek czegoś mocniejszego za zdrowie naszych znajomych z Drezna oraz każdy inny podobny powód. O rachunku za ciepłą wodę na wszelki wypadek nic nie wspominaliśmy. Powrót do Wrocławia to była bułka z masłem, a drobny grad przypominał tylko o odwiedzonych przełęczach.
Dojazd|
Ponieważ nie chcieliśmy marnować czasu na dojazd, wybraliśmy niemieckie autostrady. Są bezpłatne i szybkie. Przelot 800 km w jeden dzień nie jest problemem. Po drodze do Monachium radzę ominięcie Norymbergi (częste wypadki i korki). Lepiej wybrać mniej uczęszczaną autostradę A93 prowadzącą przez Regensburg. W Austrii apteczka i kamizelka odblaskowa są obowiązkowe. Uwaga na częste kontrole radarowe (w mieście obowiązuje pięćdziesiątka), dyskusja z policjantami to strata czasu. Na drogi szybkiego ruchu i autostrady wymagana jest winietka – ważna 7 dni za ok. 8 euro. Z powodu śniegu część wyższych przełęczy może być zamknięta aż do ko?ca maja.
Noclegi
Po sezonie znalezienie noclegów nie jest sprawą prostą. W Austrii najlepiej korzystać z pomocy informacji turystycznej (w większych miasteczkach, czynne do g. 18). Po negocjacjach nocleg w kwaterze prywatnej ze śniadaniem dostaniesz za ok. 20 euro. Część problemów rozwiążesz dzięki internetowi, np. wchodząc na stronę www.insbruck.at. Znalezienie noclegu po włoskiej stronie graniczy z cudem. Choć hotele świecą pustkami, nikt nie przyjmuje gości lub są one zamknięte. Podobna sytuacja dotyczy pensjonatów.
Pogoda
Wiosna w Alpach to przepiękna pora roku, ale pogoda może sprawić niejdną przykrą niespodziankę. Raz świeci słońce, a za kilkanaście minut zaczyna padać śnieg – szczególnie gdy wspiąłeś się na przełęcze powyżej 2000 m n.p.m. Ciepła bielizna, kombinezon przeciwdeszczowy i ciepłe rękawice to zestaw obowiązkowy.
Mapy
Przejazd przez Niemcy to bułka z masłem. Drogi są świetnie oznaczone. W górach korzystaliśmy z atlasu Alp dla motocyklistów (skala 1:300 000) kupionego w Louisie. O mapach mniej dokładnych lepiej zapomnieć, bo przeoczycie wiele przepięknych miejsc.